Dystans ok. 35 km (total 105km)
O g. 3 nad ranem obudziła mnie muzyka z imprezy urządzonej w bacówce- spałam na trawniku obok, więc chcąc nie chcąc po niecałych 4 godzinach snu wstałam. Tego dnia zjadłam porządne śniadanie i ruszyłam o 6.46. Podejście pod Hon, choć krótkie to bardzo strome. Biorąc pod uwagę ciągłe opady czuję, jakbym podchodziła pod jakąś niebezpieczną przełęcz, bo ryzyko zjazdu jest bardziej niż prawdopodobne. Walczę, żeby nie zjechać. Gdy zdobyłam grzbiet idzie się już przyjemnie, lasem.
Po raz kolejny spotykam zawodników z Biegu Rzeźnika. Tym razem poza zwyczajowym ‘cześć’ jeden chłopaków mówi do mnie: To ty jesteś ta, co robi GSB razy dwa? Zaiste to ja! Wydaje mi się, że mówił, że będzie na mnie czekał w Wołosatym, ale może to po prostu zmęczenie.
Przychodzi kryzys senny. Idę i zasypiam. Mało się nie przewróciłam. Decyduję się na 10 minut drzemki, która stawia mnie na nogi. Dla pewności, żeby nie zasnąć zaczynam jeść ciecierzycę. Mechanizm prosty: żuchwa działa- oczy się nie zamykają.
Tego dnia to nie koniec niespodzianek. W okolicy przełęczy Żebrak spotykam pracownika Lasów Państwowych Radom, który też zna tę stronę a nawet udostępniał moje posty. Uczestniczył w jednym z biegów. Pogadaliśmy chwile. Zrobił nam wspólne zdjęcie i pobiegł dalej. Usłyszałam kilka życzliwych słów wsparcia- od razu lepiej się idzie.
Na Chryszczatej przerwa techniczna- muszę wysuszyć mokry namiot i wykonać serwis stóp. Po zejściu w rejonie malowniczych Jeziorek Duszatyńskich znów straszy mnie burza. Na szczęście to tylko straszenie. Idę dość nudną szutrową drogą. Spotykam tym razem dwóch kolegów, którzy robią GSB. Pogadaliśmy chwile i każdy poszedł w swoją stronę. Idę dalej Osława szumi mi z lewej strony. Po pewnym czasie robi się dość monotonnie. Za mostem miły pan proponuje mi podwózkę traktorem, ale z wiadomych względów musze odmówić.
Do Komańczy docieram ok. g. 17. Na ulicach pusto. Moją uwagę zwróciły piękne ogrody. Idę do sklepu, bo pilnie potrzebuję sypanej kawy. Zwykle korzystam z 3w1, ale tu mam tak mało snu, że potrzebuje mocniejszego kopa. Siadam na przystanku i zajadam 2 banany plus sok z buraka.
Pogoda się zmieniła, już nie jest miło i słonecznie a chłodno i nieprzyjemnie. Wchodzę do lasu. Odcinek jest łatwy, małe podejście, ale nogi zapadają się w błocie. Wychodzę z lasu o g. 19.30 i docieram na Wachałowski Wierch, który można powiedzieć jest taką mikropołoninką. Pogoda kiepska, więc nie mogę cieszyć się widokami. W lekkim deszczu rozbijam namiot. Jestem tak zmęczona, że tego wieczora nie jem nawet kolacji. Kładę się wcześnie. Musze odespać.
Comments